Ranking TESTAMENT: The Studio Albums – From Worst to First

Na początku tego roku weterani z Bay Area, thrashowi mistrzowie Testament, wydali swój 12 studyjny album zatytułowany Titans of Creation. Z pewnością ten album znajdzie się na szczycie wielu list pod koniec roku, ale teraz, kiedy mogliśmy już przetrawić te utwory przez kilka miesięcy, nadszedł czas, aby sprawdzić jak wypada na tle reszty dyskografii zespołu. W rzeczywistości Testament zawsze zachowywał pewien stopień kontroli jakości i z tego powodu nie ma żadnych „złych” albumów. To powiedziawszy, ta lista to nie tyle ranking „od najgorszego do najlepszego”, co raczej „od najmniej dobrego do najlepszego”. A więc zaczyna się…

Souls of Black (1990)

W niezbyt skromnej opinii tego pisarza, jest to z pewnością „najgorszy” album Testamentu. Chociaż jest tu kilka fajnych utworów, myślę, że ten album mógłby zostać skrócony do mocnej EP-ki. Album zaczyna się mocno od akustycznego kawałka flamenco, jakim jest „Beginning of the End” i wdziera się prosto w „Face In the Sky”, więc na początku wydaje się, że Testament wciąż jest w szczytowej formie. Niestety, w miarę upływu czasu, album staje się coraz bardziej przewidywalny. Cała środkowa część płyty to nic naprawdę porywającego. Nigdy nie spotkałem żadnego fana Testament w sieci czy w realu, który wymieniłby takie utwory jak „Love to Hate” czy „Malpractice” jako niedocenione perełki w repertuarze zespołu. Nawet jak sam zespół przyznaje, ten album był trochę niedogotowany, więc w porównaniu z resztą ich katalogu ma problemy z utrzymaniem się. Na albumie znalazł się jednak kluczowy dla zespołu skład: wokalista Chuck Billy, perkusista Louie Clemente, basista Greg Christian oraz gitarzyści Erik Peterson i Alex Skolnick.

The Legacy (1987)

Debiutancki album Testament. Szczerze mówiąc, ten album jest w zasadzie wymienny z Souls of Black, jeśli chodzi o zajmowanie dolnego slotu. Podczas gdy jestem pewien, że ten album zawiera wiele miłych wspomnień dla zespołu i ludzi, którzy żyli razem z nimi w latach 80-tych, faktem jest, że jest to zespół w powijakach. Utwory takie jak „Over the Wall,” „First Strike Is Deadly,” czy „Alone In the Dark” to klasyczne thrashowe kawałki, które nadal można usłyszeć na żywo, ale z drugiej strony jest to grupa, która nie zdążyła jeszcze wykorzystać swojego potencjału. Później stworzyli o wiele lepszy materiał, a z bardzo przestarzałą produkcją trudno jest cieszyć się tą płytą bez poczucia nostalgii za tamtymi czasami. Jednakże, ponieważ jest to pierwsze dzieło, a to zapewnia poczucie nostalgii i surowej, młodzieńczej naiwności, plasuje się nieco powyżej Souls of Black.

Brotherhood of the Snake (2016)

Umieszczenie Brotherhood of the Snake tak daleko na liście może wkurzyć kilka osób i boli mnie to, ponieważ miałem naprawdę duże nadzieje związane z tą płytą, ale po prostu nie znajduję tu zbyt wiele materiału wartego ponownego odwiedzenia. Ten album jest bardzo podobny do Souls of Black pod tym względem, że zaczyna się naprawdę mocno, ale zaczyna opadać w połowie albumu, a pod koniec wydaje się jakby był przeciągany materiałem, który wydaje się być w pewnym sensie „był tam, zrobił to”. Powtarzając ten sam problem z Souls of Black, mam wrażenie, że ten album mógłby przyciąć tłuszcz i zamienić się w pieprzoną, zabójczą EP-kę, ale czuje się rozdęty jako pełnowymiarowy album. Pomimo tego, że głos Chucka Billy’ego jest w zabójczej formie, utwory takie jak „Black Jack” i „Canna-Business” mają tandetne teksty. Z bardziej pozytywnych rzeczy, głos Chucka jest zajebisty, a praca gitary prowadzącej jest najwyższej klasy. Brotherhood of the Snake ma wszystkie właściwe części, aby być jednym z ich najlepszych albumów, ale jest skonfigurowany w taki sposób, że nie wydaje się łączyć tak, jak można by mieć nadzieję.

Dark Roots of Earth (2012)

Dark Roots of Earth to dobry album Testamentu. Wszystkie utwory są fajne, w klasycznym stylu Testamentu, ale jednocześnie żaden z nich nie wyróżnia się jako obowiązkowy do słuchania, może z wyjątkiem „Throne of Thorns”, który ma klimat podobny do muzyki z Demonic. Testament jest często winny temu, że ich albumy są przeładowane najlepszymi utworami na stronie A i bardzo małą ilością niespodzianek na stronie B, ale to jest jeden z niewielu przypadków, kiedy zespół zakopał jeden z najlepszych utworów na tylnej stronie albumu. Ponownie, żadna z piosenek nie jest zła, ale nie ma też zbyt wiele odkrywania. Nie ma chyba na tej płycie ani jednego utworu, który pokazałbym komuś, kto po raz pierwszy odkrywa zespół, jako sposób na zachęcenie go do dalszego słuchania. Zespół najwyraźniej wie, co robi i czego fani oczekują od płyty Testamentu, ale wydaje się, że wiele z tego jest na autopilocie. Jednakże, ten album ma prawdopodobnie najlepszą okładkę w całej ich dyskografii, więc to… coś.

Demonic (1997)

Siódmy studyjny album Testament jest pewną anomalią i pokazuje zespół w silnej, ale niezręcznej fazie przejściowej. Wydany w 1997 roku, zespół znalazł się w połowie lat 90-tych, kiedy to heavy metal był uważany za będący na łożu śmierci. Grupa stara się zachować swoje thrashowe korzenie, jednocześnie rozwijając się w kierunku bardziej nowoczesnego, pełnego groove’u death metalu, który został zaprezentowany na „Low” z 1994 roku. Na niekorzyść zespołu przemawia fakt, że zespół znajdował się w bardzo trudnej sytuacji finansowej, ponieważ właśnie zakończył współpracę z wytwórnią Atlantic Records, a na tym albumie po raz pierwszy nie pojawił się basista Greg Christian. Gitarzysta James Murphy (Death, Obituary), który zastąpił Skolnicka na dwóch albumach w połowie lat 90-tych, również odszedł z zespołu, pozostawiając Erica Petersona, który sam zajmował się praktycznie wszystkimi obowiązkami gitarowymi. Na plus należy zaliczyć fakt, że był to pierwszy album Testament, na którym na perkusji zagrał Gene „The Atomic Clock” Hoglan. Myślę, że ten album jest ogólnie dość niedoceniany przez fanów Testamentu, co wynika z tego, że ludzie mówią, że nie byli fanami tego, jak Chuck Billy tak mocno przechylił się w stronę death metalowego stylu wokalnego na tym albumie. Jednakże, niektóre z utworów na tym albumie to Testament w swoim najcięższym wydaniu! „Demonic Refusal”, „Together As One”, „Jun-Jun”, „Hatred’s Rise” i „New Eyes of Old” to zabójcze utwory. Jeśli się dobrze wsłuchać, można usłyszeć jak Randy Blythe z Lamb of God czerpał wiele ze swojego brzmienia z tego, co Chuck zrobił tutaj. Jest to bardzo unikalna płyta, delikatnie mówiąc. Właściwie muszę odłożyć na bok osobiste preferencje, aby umieścić ten album w środku ich dyskografii, ponieważ jest to jeden z moich ulubionych i naprawdę chciałbym umieścić go wyżej na liście, ale pomijając osobistą miłość, muszę przyznać, że nie jest to Testament w ich najmocniejszym wydaniu.

The Formation of Damnation (2008)

Wczesne lata 2000 zaznaczyły się długim okresem bezczynności i trudnymi czasami dla Testament, jako że minęła prawie dekada zanim zespół wydał jakikolwiek nowy materiał po The Gathering z 1999 roku. Poza re-recordingami wybranych utworów z dwóch pierwszych albumów, które znalazły się na „First Strike Still Deadly” z 2001 roku, oraz nieco chwiejnym ponownym zebraniem oryginalnego składu na „Live In London” z 2005 roku, zespół ledwo trzymał się na powierzchni. To właśnie w tym czasie u Chucka Billy’ego zdiagnozowano raka, a Eric Peterson rozważał możliwość zamknięcia Testamentu. W pewnym momencie Eric przyznał, że gdyby gitarzysta Alex Skolnick nie chciał wrócić do zespołu, oznaczałoby to oficjalny koniec grupy. W tym czasie Peterson poszukiwał również bardziej symfonicznego black metalowego brzmienia w Dragonlord, rekrutując niektórych z tych samych członków, którzy pojawili się na The Gathering.

Na szczęście historia Testament nie zakończyła się na tym, a zespół podjął próbę drugiego zjednoczenia z Alexem i oryginalnym basistą Gregiem Christianem. Tym razem jednak, oryginalny perkusista Louie Clemente został pominięty na rzecz Gene’a Hoglana, z powodów, które są oczywiste dla każdego, kto ma uszy. The Formation of Damnation był jednym z najbardziej wyczekiwanych albumów roku, więc oczekiwania były bardzo wysokie. W dużej mierze oczekiwania te zostały spełnione. To bardzo mocny album wsparty na sile pierwszego singla „More Than Meets The Eye” (prawdopodobnie najlepszy metalowy utwór o tematyce Transformers wszech czasów). Znalazło się tu również kilka pamiętnych deep cutów, takich jak „Henchmen Ride”, „Killing Season” i „F.E.A.R.”. Nie zapominając o zamykającym album „Leave Me Forever”, który zawierał basowy groove i styl riffu, który pasowałby do Low.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany.